Jack nas dzisiaj opuszcza. Byl naprawde dobrym wspolokatorem i towarzyszem podrozy, ale czas mu wracac do US, do pracy w HP - do D taka robota...
Przedtem kolejna pagoda i wizyta na ulicznym targu. A na deser najwieksza swiatynia Birmy, na ktora mozemy popatrzec tez z okien naszego hotelu. Ucialem sobie tam dosc dluga pogawedke z mnichem i kiedy spotkalismy sie z Renia, Jacka juz nie bylo. Szybki ped do windy i dalo mi sie go dogonic. Nie mogl odjechac bez pozegnania! Wysciskalismy sie i Miu zawiozl Jacka na lotnisko. Niestety z powrotem mnie juz nie wpuscili, a kolejnych 5 dolcow nie chcialem juz wydawac na wstep. Zreszta zobaczylem, co mialem zobaczyc. Poniewaz sam wracalem spacerkiem do domu, zdecydowalem sie zjesc miejscowa specjalnosc, czyli kawalek miecha z rosolu w kolorze brudnej sciery. Zjadliwe. Wieczorkiem poszlismy do "patykowej knajpy", gdzie na obiad trafili Renia i Mateusz. Wszystko podawano tam na patykach - nawet kartofle. Zamowilem sobie ogon swinski na patyku i jeszcze pare innych smakolykow. W Tajlandii z zarciem bedzie lepiej...