Faktycznie podroz byla dosc spokojna w porownaniu do poprzednich. Przy wyjezdzie z Bagan zatrzymalismy sie przy szalasie w ktorym produkowano slodycze. Jak sie okazalo, nie tylko slodycze... Kolezka wlazil na palme (Toddys Palm) jakies 15 metrow i nacinal ja specjalnym nozem (posiadam egzemplarz pokazowy). W miske sciekala ciecz i nie uraniajac ni kropli zlazil na dol. Potem w garach odparowywano wode i powstawal gesty syrop. Przezylismy juz podobne doswiadczenie z Felkiem i Zajacem podczas zeszlorocznej podrozy po Indiach - w Kerali. Z ta jednak roznica, ze ciecz zlewano z palmy kokosowej i od razu wypijano. Bylo to cos w rodzaju metnego wina musujacego i mialo na oko 15-20% alkoholu. Ten birmanski plyn rowniez okazal sie alkoholem, ale Birmanczycy mieli wieksze zaciecie. Najpierw z syropu robili cukierki, ale prawdopodobnie zbyt na nie jest ograniczony, to reszta slodyczey idzie na zrobienie zacieru i potem jest destylowana. Probowalismy - moc potezna! Jakies 3 godziny zajelo nam dojechanie do rzadowej autostrady. Najwazniejszym punktem podrozy bylo Mount Popa. Klasztor na gorze, ktora wyglada jak zamek krolewny Sniezki. Miejscowi mowia o tym miejscu, ze jest jak slonce albo ksiezyc - nikt nie wie ile lat ma ta gora. Skala na ktorej stoi klasztor ma pochodzenie wulkaniczne i podobno ma 250000 lat. Miejscowi mowia ,ze 40 milionow. Rozbieznosci sa wiec dosc duze, ale nie zmienia to faktu ze trzeba sie troche powspinac. Naliczylismy z Jackiem 815 stopni, czyli przeliczajac lekka reka - 40 pieter. Nie do konca to prawda, po niektore ze stopni sa strome jak podejscie pod najwyzsza pagode w Bagan. Mordega, naprawde, a na gorze zadnych atrakcji, poza oczywiscie widokiem... Mateusz oddal mi czesc, za to ze wciagnalem swoje tluste cialo na sama gore. Myslal, ฟe polegne w polowie... Po drodze do Taungoo zatrzymalismy sie w przydroznej, bardzo lokalesowej knajpce na lunch. Juz pare dni temu Miu opowiadal Jackowi ze jest to jego ulubiona knajpa w calej Birmie. Podaja tam smazone, najwieksze kurczaki w tym kraju. Dla wiekszej wiarygodnosci, ze jedzenie jest swieze, pod nogami biega drob, ktory jeszcze nie wyladowal na patelni. Najwiekszy w Birmie kurczak, ma wilkosc duzej przepiorki. Ale bylo to jedzenie naprawde ZNAKOMITE. Do kurczakow podano sosy, smazonego kalafiora, duszone liscie zielonej herbaty i inne wspanialosci. MATEUSZOWI BARDZO NIE SMAKOWALO! Zjadl tylko ryz i troche sosu i obrazil sie na nas, ze takie swinstwa wciagamy...
Potem autostrada i bardzo latwa i prosta droga. dojechalismy do miejscowosci Taungoo, gdzie juz nocowalismy przed jazda nad jezioro Inle. W hotelu Mother House nie bylo miejsc, wiec szukajac dalej trafilismy do Beauty Hotel. Ciezko znalezc to miejsce, bo od glownej drogi jedzie sie tam polnymi sciezkami. Lecz guest house jest przemily. Zbudowany z tekowego drewna, z ladnymi meblami, moskitiery nad lozkami. Standard ogolnie sredni, ale stylowo...
W nocy ciagle cos wylo przez glosniki. Ten kto mnie zna, wie ze w spaniu mi to nie przeszkadzalo, ale obudzilem sie w srodku nocy (snilo mi sie ze Franek i Aniela sa niegrzeczni - czy to prawda?) i jakis koles wyl jak potepieniec! Okazalo sie ze nagrywano muzyczna reklamowke miasta. Taki spot. Ciekawe kiedy doczekamy sie czegos takiego w Kazimierzu. Niechby sobie wyli, przezylibysmy to...