15 marca c.d.
Po przejsciach z "andamanskimi kombinatorami" w Port Blair, dotarlismy wreszcie na Havelock. Rejs trwal 2 godziny 15 minut, a nas wygoniono na gorny, odkryty i nagrzany do granic mozliwosci poklad. Jedyny mozliwy cien (przy kominie) byl dosc mocno oblegany przez hinduskich pasazerow z tej samej co my opcji czyli "last minute ticket - niech pan mnie wpusci na poklad". Jak sie okazalo juz za 15 minut kto tylko mogl pchal sie wlasnie na gore, bo na dole zupelnie nie dalo sie wytrzymac.
Po doplynieciu na wyspe kolejna dyskryminacja-Hindusi wychodza przez brame, a obcokrajowcy stoja w kolejce do jednego, jedynego urzednika. Urzednik sprawdza permit i spisuje z paszportu. Po 10 minutach wszyscy sa ugotowani (poza urzednikiem oczywiscie).
Wzielismy riksze i zaczelismy ogladac miejsca do spania. Albo drogo, albo tragicznie (biorac nawet pod uwage nasze naprawde niewielkie wymagania). Wybralismy cos miedzy "tragicznie" a "drogo". Trudno, trzeba znalezc przyczolek, a potem sie zobaczy...
Niestety informacje o utrudnionym dostepie do alkoholu nie okazaly sie przesadzone... Oczywiscie znalezlismy i po pokrzepieniu sie paroma piwami w sasiednim resorcie - wrocilismy do domu. Nie obylo sie bez malych problemow, bo Felek postanowil rwac banany noca (jak swieze wisnie?:-) i przwazylo go zdziebko. Felek przezyl, a banany pozostaly na swoim miejscu.
O 6 rano zrobilem pare zdjec wschodu slonca, szkoda ze na razie nie moge sie z Wami nimi podzielic...
Po pierwszym dniu rozgorzala dyskusja: czy Andamany (na przykladzie Havelock) sa takie rajskie? Koszmarne ilosci smieci przy wyjsciu z portu, a poza wlascicielami resortow (gdzie jest faktycznie czysto) malo kto dba o te rajskosc. Reszta rozmow odbywala sie raczej w tonie zartobliwym: No sea my friend (no bo odplywy dosc zdecydowane), no sun my friend (chwilowe chmurki), wiec NO PARADISE MY FRIEND!
Teraz chyba jestesmy juz bardziej wyrozumiali, bo plaze piekne i biale (nawet jak ich przez pol dnia nie ma), woda lazurowa, a pod woda zycie na calego!