12/13 marca
Naprawde bylo iddylicznie! Po tlocznych miastach, klaksonach i pociagach - tego nam bylo trzeba. Absolutny chillout!
Trzy osoby zalogi: kucharz, kelner i sternik-tylko do naszej dyspozycji. Od razu zawiesilismy polska flage i 5 minut po odplynieciu juz Polacy nas pozdrawiali z brzegu!
Nasza lodz miala jedna sypialnie z bardzo elegancka lazienka, salon z TV i DVD, tarasik na gornym pokladzie i kuchnie. Jedzenie dobre (i wliczone w cene), piwo zimne (nie wliczone).
Plynelismy od 11.30 rano, a wrocilismy nastepnego dnia o 9.00.
Po drodze zakupilismy krewety tygrysie prosto z lodzi (byly dodatkowo na kolacje), zawinelismy do chatki w ktorej byl bar, a pan sprzedal nam zacier kokosowy (metny strasznie). Cos w rodzaju szampana... Nie zdecydowalismy sie wypic - tylko probowalismy... W tym samym barze spróbowaliśmy... koników morskich na ostro. Nooo, ciekawe dość:-)
Na koniec dnia przybiliśmy do małej osady, i zatrzymaliśmy się najwyraźniej przy rodzinnym domu kucharza. Jego syn zaproponował nam rejs małą łódką po o wiele mniejszych kanalikach. Ja byłem już zdecydowany, ale niestety zaczął padać deszczyk, a potem deszczysko i nici z wyprawy.
bardzo ciekawym środkiem komunikacji w tych okolicach (i jedynym chyba) są tramwaje wodne. Wieczorem rozwoziły ludzi do domów, a rano z powrotem do pracy. W nocy jezioro pełne jest rybaków, a rano widać znów łodzie transportujące owoce i ryby na targ do Alappei. Taki niezmienny i idyllicznie wyglądający rytm dnia. Lecz kiedy się spojrzy na to, jak może dwunastoletni chłopcy wiosłują, łódź wypełniona jest po brzegi, a do pokonania czasem i ponad 10 kilometrów to idylla jakby mniejsza.