11 marca - we srode wyruszylismy z Palakkode do Alappey (zwanego tez Alappuzha). Wyjazd byl o 5.25 i ja chyba bylem jedyna osoba, jaka sie wyspala. Komary faktycznie troche bzyczaly, lecz wydaje mi sie ze Zajac z Felkiem troche przesadzaja.
Poniewaz mieszkalismy w pojedynczych pokojach, dopiero na dworcu zdawalismy sobie wzajemnie relacje kto w jaki sposob walczyl z zaraza.
Felek - tlukl czym sie dalo i pryskal (repelentem oczywiscie:-)
Ja - spalem
Zajac - tlukl czym sie dalo, ale nie pryskal (bo nie mial czym), wiec...wzial je dymem! Nie, nie powrocil do nalogu, tylko podpalil wlasne spodenki! Szczesliwie przedtem je zdjal!
Final byl taki ze obydwaj panowie zasneli momentalnie w pociagu, ja zreszta tez, bo snu nigdy za wiele. Na miejscu bylismy o 12 w poludnie i pomimo namow przeroznych kombinatorow i naganiaczy, pojechalismy do polecanego przez Elene pensjonatu.
Trojka za 600 rupii, czysciutko, ladna lazienka i przemili gospodarze. Zaprosili do bardzo ladnego ogrodu i tam sobie biesiadowalismy.
Gospodarze zalatwili nam tez lodz na calodniowy rejs po backwaters - czyli miejscowych kanalach liczacych ponad 500 km dlugosci. Cena w porownaniu do tych ktorymi nas straszono - atrakcyjna - 4500 rupii i jak sie okazalo wogole atrakcyjna.
Samo Alappey niczy specjalnym sie nie wyroznia, gdyby wlasnie nie rzeczone backwaters.
W Kerali od ponad 50 lat wybory wygrywa nieustannie partia komunistyczna. W zwiazku z tym wszedzie wisza flagi z sierpem i mlotem, nawet na nagrobkach mozna spotkac ten milutki znaczek... My wdarlismy sie do siedziby Miejskiego Komitetu Komunistycznej Partii Kerali i tam zrobilismy sobie zdjecie...
Wczesniej udalo nam sie wreszcie zalatwic wymiane kart telefonicznych (te cos przestaly dzialac).
Dzieki ze obserwujecie nasza podroz - naprawde wtedy chce sie pisac!