Ostatni dzień w Hampi to dokrętki niektórych scen i oczywiście jak to zwykle bywa na końcu: wstęp do odcinka. Pojeździliśmy trochę, potem nasi rikszarze dali pojeździć Felkowi (po dużym placu) i zastanawialiśmy się co dalej. Kazaliśmy się zawieźć do wodospadów, które znajdowaly się gdzieś za naszym Golden Garden. Okazało się, że to dobre 3 kilometry, a potem jakieś 2 piechotą. Szliśmy najpierw pomiędzy plantacjami bananów, potem wzdłuż strumienia po kamieniach, później łąkami, a następnie jak kozice () skacząc z kamienia na kamień. Nie było latwo, temperatura około 45 stopni, w słońcu o wiele więcej. Kiedy doszliśmy okazało się, że to bardzo miłe jeziorka z nurtem, dość zdradliwe bo wszędzie wystają skały, ale wodospadów NIE MA! Po prostu woda nie płynie z góry tylko bokiem, bo jest za sucho. Trudno, jak już doszliśmy to dlaczego mielibyśmy się nie zanurzyć? To uspokoiło nasze złe emocje. Tylko Dorota przysiadła jak syrena na kamieniu i w ramach protestu postanowiła się usmażyć jak kotlet schabowy. Szczęśliwie nie udało jej się! Wróciliśmy do hotelu (już nie naszego, bo pokoje oddaliśmy rano). Obiad w naszej „świetlicy”, niektórzy odpoczęli, ja poszedłem do fryzjera „pod chmurką”, dokładnie nad rzeką, żeby delikatnie się przystrzyc.
Ludzie z bandy Guru, czyli nasi rikszarze zawieźli nas do Hospet skąd o 18-ej odjeżdżał nasz autobus sypialny do Panaji. Pan przy stanowisku odjazdów usiłował nam wcisnąć za dopłatą autobus z klimatyzacją. Rzecz wydala się nam podejrzana i słusznie, bo starał się przekonać wszystkich którzy do niego podchodzili, a najwyraźniej bus miał być bez klimy. Wreszcie kwadrans po czasie zauważyliśmy, że schowany za domem stoi autobus. Oczywiście z klimą (nie ma bocznych okienek). Felek był wkurzony, bo w tym z okienkami da się od biedy czasem zapalić. Rozumiem go, choć za 4 dni minie pół roku jak nie palę…
Kiedy znaleźliśmy się w środku i mnie przestało się to podobać. Smród brudnej i wilgotnej tapicerki i absolutny brak powietrza! Był moment, że naprawdę chciałem wysiąść (nie tylko ja zresztą). Pod naciskiem ogółu „westów” AC zostało włączone na 100% i po parunastu minutach było znacznie lepiej. Kierowca jechał znacznie mniej spokojnie niż z Goa do Hampi. Były momenty, że zjeżdżało się z łóżek i trzeba było przytrzymywać się pionowych słupków przy łóżkach.
Nasz plan na dzień następny był prosty. Wysiąść w Panaji, pojechać do Margao, tam oddać bilety na poranny sobotni pociąg do Bombaju, a kupić na wieczorny. Poem przemieścić się na te niecałe dwie doby do Arambol. Szczęśliwie bus zatrzymywał się w Margao i tam wysiedliśmy. Dorota i Marek zostali z bagażami w kawiarni, a my z Felkiem pojechaliśmy na stację. Niestety intenetowego biletu nie chcieli przyjąć, a miejsc na pociąg wieczorny i tak nie było. Problemem była poranna podróż z Arambolu do Margao na pociąg (70 km). Niewykonalne, więc zmieniliśmy plany i pojechaliśmy na plażę oddaloną od Margao o 7 kilometrów. Stąd na 100% zdążymy! Jest też dość duża odmiana, bo w Colva nie ma prawie w ogóle białasów. Za pokój 50 metrów od plaży, z basenem płacimy 800 Rs. Piasek drobniutki i biały, dużo rodzin kąpiących się w morzu w ubraniach. Jest też niespodzianka in minus – 11 i 12-ego kwietnia w związku z wyborami wszędzie prohibicja! A dzisiaj akurat urodziny Marka i chcieliśmy mu coś małego urządzić. Wydaje się jednak że są to sprawy do przeskoczenia. Jutro rano (9.30) jedziemy pociągiem do Bombaju. Za chwilę ostatnia kąpiel w morzu (no chyba że się jeszcze skusimy w Bombaju).