\Skompletowane dokumenty umieściłem w kartonowym menu hotelu J&J i tuk tukiem śmignąłem do biura. Tam kolejka do wejścia (nie byłem pierwszy). Tłum ludzi czeka żeby dostać wycięty z kartki papieru kwadracik o wymiarach 3x3 cm, gdzie umieszczony jest numerek. Przy przejściu przez specjalną bramkę trzeba oczywiście pokazać „kwadracik”. Pan w recepcji wywołuje przez mikrofon petentów. Przegląda papiery, wysyła do następnego, potem na piętro, potem…. Szkoda gadać! Byłem tam 3,5 godziny, ale najważniejsze że mam wizę! Uczciłem to dużym Kingfisherem wypitym na dachu zaprzyjaźnionej knajpki „Everest”. Udało mi się znaleźć polską książkę u bukinistów na Main Bazar. Co prawda jest to dość makabryczny kryminał o seryjnym zabójcy masakrującym swoje ofiary, ale dzięki temu podróż do Kalkuty będę miał trochę urozmaiconą
Bracia z hotelu Lord (ci którzy załatwiali nam bilety kolejowe) dopadli mnie kiedy wracałem z ambasady. Obiecali załatwić bilet na dziś, na 17.00. Mieli dzwonić około 16-ej, ale przyszli do recepcji. Zanim spakowałem się i zszedłem na dół, już ich nie było. Myśląc że bilety są załatwione, szybko wymeldowałem się i poszedłem do „Lorda”. Tam niespodzianka – najpierw brat kazał dopłacić mi 2 tysiące twierdząc że bilet kosztuje 3000 Rs. Zaśmiałem mu się w twarz i kazałem oddać pieniądze. On wykonał telefon i okazało się że w ogóle nie ma biletów. Zabrałem mu kasę i poleciałem na dworzec. Biletów faktycznie nie było na żaden pociąg tego dnia ani w ciągu dwóch najbliższych. Pan zasugerował mi kupno biletu bez miejsca do leżenia i bycie na tzw. „liście oczekujących”. Od razu powiedział że nie mam co się łudzić – pozycja nr 91 nie daję żadnych szans na własne wyrko, ale bilet jest i jedzie się wtedy na legalu. Bilet kosztował 535 Rs.
Wróciłem do hotelu – kolesie byli zdziwieni, ale nie oponowali że znów się zakwaterowałem – miałem zapłacone do 6 rano. Czytanie książki i spać, bo pociąg odjeżdża o 7 rano. W Kalkucie ma być o 6.00 dnia następnego. Obym nie spędził tego czasu na podłodze koło toalety…