Oby tak było w każdym urzędzie! Podjechałem pod ambasadę. Za mur nikt nie jest wpuszczany, dla ubiegających się o wizy przewidziano specjalną wiatę (zabezpieczającą przed słońcem, deszczem i słotą). Jednak obywatele RP są wpuszczani poza kolejnością. Pan Konsul przyjął mnie bez zapowiedzi, wysłuchał i wydał paszport zastępczy w przeciągu godziny. Byłoby szybciej, ale zdjęcie które przyniosłem miało błękitne tło zamiast białego i musiałem zrobić nowe (1 kilometr dalej).
Dostałem pismo do ichniego Imigration Office, w którym było wyjaśnione, że mnie okradziono i że ambasada prosi o pomoc dla mnie. W indyjskim biurze wysłuchali, przeczytali i kazali donieść papiery: tajemnicze formularze drukowane on-line z hotelu, formularz po zalogowaniu się internetowym na stronie indyjskiego MSZ, kopie biletów powrotnych i jeszcze parę niezbędnych do życia rzeczy.
Wróciłem do hotelu i kompletowałem, kompletowałem… Przedtem latałem z piętra na piętro w biurze – zdjęcia, kopie etc.
Wieczorkiem dwa niewinne Kingfishery i spać, bo o 9.30 otwierają mój Urząd Nadziei na Nową Wizę.
Odkryłem fajne miejsce, działające nie tylko wieczorami, ale i w porze obiadowej – idąc od dworca po prawej, prawie na samym końcu – shish kufty z kurczaka i barana i w ogóle MIĘCHO!
Oj, wstyd mi (nie wiem przed kim?), ale jednak UWIELBIAM MIĘSO!!!!!