Wystartowaliśmy w południe, tak jak było zaplanowane. Najpierw nasze tuk tukowe cwaniaczki znalazły znakomite miejsce do nagrania ujęcia o święcie Holi. Dokładnie naprzeciwko Pałacu Wiatrów, na pierwszym piętrze. Niestety pan, który najwyraźniej był właścicielem zdenerwował się i nie chciał wpuścić mnie i Felka (Dorota i Marek już tam byli). Felek coś mu zrobił i po paru minutach dał zgode . Tak naprawdę swoim wyćwiczonym językiem „hendglish” jakoś się z nim dogadał. Koniec końców udało się.
Potem nasi rikszarze powiedzieli, że teraz oni przedstawią nam swój plan. Zawieźli nas do dzielnicy za torami, gdzie mieszkają. Tam dopiero obchodzi się Holi! W paru uliczkach wystawione głośniki, tańce, hulanki, swawole! No, może bez tego ostatniego. Było naprawdę super ciekawie, takie Holi prawdziwe-prawdziwe!
Wieczorem nie poszliśmy już na szaleństwa do Pearl Palace, ani do drugiego polecanego hotelu w sąsiedztwie. Ja, bo chciałem w miarę normalnie wyglądać jutro w ambasadzie, reszta opadła z sił.
Człowiek z recepcji, który obiecał mi bilet na 2.30 do New Delhi, wpadł około dziesiątej i powiedział, że musi pokazać mi drogę na dworzec, bo w Holi o tej porze wszyscy taksówkarze są pijani i nikt mnie nie odwiezie. OK, wsiadłem z nim na motocykl i drogę zapamiętałem. Pół godziny później znowu wizyta tego samego recepcjonisty: okazało się, że biletu nie ma i trzeba jechać wcześniej, o 11.30. Cóż było robić, skok na motocykl i na dworzec. Tam okazało się że na ten pociąg biletów też nie ma, ale mam sobie kupić „journey ticket” za 90 rupii, a potem poradzić sobie jakoś z konduktorem. Mój recepcjonista-motocyklista powiedział bye, bye i odjechał w siną dal. Zostałem z bandą przepychających się Indusów. Jednak miałem za sobą chrzest bojowy na Andamanach (Mateusz, pozdrawiam!) i nic nie było mi straszne. Bilet kupiłem 20 minut przed odjazdem, prowiant, napoje i do środka! Niestety wszyscy spali, nawet w przejściach. Wybrałem sobie przytulne miejsce koło toalet (zapach jednak nie dawał zasnąć). Jakoś udało dojechać się w tej pozycji do Delhi (4.45). Tam zaczekowałem się w znajomym Hotelu J&J i przespałem się do 8.30.
Uderzam do ambasady!