Jak już pisałem, do Budapesztu zdążyliśmy na nasz autobus do Krakowa. Do przystanku zbliżyła się duża grupa młodzieży (około 12 osób), a wśród nich Antek i Weronika znajomi Franka, a dla mnie dzieci moich znajomych i część kadry z Klubu Inteligencji Katolickiej do którego Franek uczęszcza. Świat jest bardzo mały, to banał jaki nawiedza mnie w każdej prawie podróży.
Pomimo, iż spaliśmy przez większość drogi do Budapesztu, tutaj też od razu zasnęliśmy. Ja czujnie budziłem się na każdy z trzech przystanków (nałóg, nałóg...), ale Franek spał jak zabity. Na dworcu w Krakowie (opóźnienie ok. godziny) kolejne zaskoczenie. Czekała na nas moja koleżanka z lat bardzo młodzieńczych – Beata. Z Beatą widzieliśmy się dosłownie dzień przed naszym wyjazdem, była wierną obserwatorką bloga i postanowiła nas przywitać w swoim mieście!
Beata zarządziła wyjście na Rynek, ale szanse daliśmy jej małe, gdyż pociąg do Puław odjeżdżał za niespełna godzinę. Zdążyliśmy zjeść coś na szybko na Floriańskiej i pędem wróciliśmy na dworzec. Nie zdążyliśmy tylko porozmawiać, ale to możemy jeszcze nadrobić.
Wyładowały się nam telefony i nie mieliśmy z czego zadzwonić do domu, żeby ktoś po nas wyjechał. Nie ma to jak koleje rumuńskie – tam przy każdym rzędzie siedzeń jest działające gniazdko, a w dalekobieżnych WI-FI
Konduktor poradził żeby próbować w toaletach (!), ale przy czwartej wizycie zrezygnowałem.
PKP – ale by was Rumuni wyśmiali!!!