Po opisanych wcześniej perypetiach z kartą kredytową i transferami pieniężnymi z Polski, reszta dnia przebiegła spokojnie. Powłóczyliśmy się po mieście, posiedzieliśmy w kawiarenkach i byliśmy na obiedzie w zlokalizowanej w bocznej uliczce jadłodajni (a może restauracji?) Emma. W Targu Mures wszystkie napisy na urzędach, tabliczki z nazwami ulic i szyldy są już dwujęzyczne (po rumuńsku i węgiersku). Tę węgierskość czuje się też w sklepach (papykowe kiełbasy, wędzona paprykowana słonina). Dotarłem na targ, lecz nie było tam niczego ciekawego. Liczyłem na jakieś przetwory itp. (marynowane i suszone papryki – na prezenty) niestety nic z tego.
Potem ulokowaliśmy się w centrum handlowym i wrzuciłem trochę zdjęć (widziałem, że zula obserwowała na bieżąco – pozdrawiamy!). W drodze z centrum na dworzec kolejowy złapała nas ulewa. Dotarliśmy mokrzusieńcy. Odebraliśmy bagaże i luksusowo, bo taksówką dotarliśmy na przystanek Orange Ways. Normalnie przeszlibyśmy na piechotę, ale byliśmy przemoknięci i trochę zmarznięci.
Autokar, który przyjechał trochę nas zdziwił swoim wyglądem. Strasznie długi, nie wzbudzający zaufania swoim wiekiem, ani wyglądem. Najwyraźniej przerobiony z autobusu miejskiego, bo miał jeszcze górne uchwyty. Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, bo w związku z tym, że autobus był faktycznie ogromny – pozostało dużo wolnych miejsc. My z Frankiem zaanektowaliśmy cały tył (5 miejsc). Wiadomo, najgorsze łobuzy na wycieczkach szkolnych zawsze siadają z tyłu! Dzięki temu rozłożyliśmy się do spania w warunkach naprawdę komfortowych Obawa była jedna: czy autobus-staruszek przyjedzie w miarę punktualnie, na tyl chociaż żebyśmy zdążyli przesiąść się do autobusu jadącego do Krakowa. Spóźnienie było niewielkie (30 minut), więc zdążyliśmy jeszcze kupić ciastka i kawę. Autobus do Krakowa (wbrew temu co było napisane na bilecie) odjeżdżał z tego samego przystanku. W porównaniu do zeszłego roku przystanek przesunął się za róg (jest pod płotem budowanego właśnie stadionu Ferencvarosu Budapeszt).