Obudziłem się naprawdę rano, między domami widziałem wschodzące słońce i pomyślałem że fajnie byłoby zrobić zdjęcie (przecież nieczęsto zdarza mi się wstawać o takiej porze). Okazało się to sprawą dość trudną, bo zabudowania stoją tu dość gęsto i nie ma pomiędzy nimi żadnych przejść. Próba obejścia domów też skończyła się fiaskiem, bo za nimi były kolejne, a wschód z każdą chwilą przestawał być wschodem... Naprawdę nie było możliwości zrobienia zdjęcia w pełnym planie, stąd tylko takie zza drzew.
Poprzedniego dnia do naszego gospodarstwa zawitał polski samochód. Pasażerów poznaliśmy dzisiaj. Anita (mama) i Tymek (syn) – równolatek Franka. Szkoda że tak niefortunnie się minęliśmy, bo bardzo sympatycznie się nam wszystkim rozmawiało.
Nie musieliśmy iść na przystanek (ponad kilometr, a słońce praży niemiłosiernie). Zatrzymaliśmy busa do Tulczy pod naszym domem (13.15) i za 22 leje, po około 45 minutach byliśmy na miejscu. Jeszcze wypłata z bankomatu (na dworcu kolejowym nie można płacić kartą), zakupy na drogę, kupno biletu (znowu Franek udawał 10 latka) i jedziemy. Pociąg to jeden nowoczesny wagon (tramwaj, jak to nazwał Franek). Klima i pełna wygoda. Niestety gdzieś w połowie drogi stanęliśmy na stacji Dunarei i staliśmy tak 45 minut. Zaczynałem się denerwować czy zdążymy na przesiadkę w Bukareszcie, ale wszystko skończyło się dobrze. Mieliśmy się jeszcze przesiadać w Dede o 5.18, ale koleje rumuńskie zrobiły to za nas odczepiając nasz wagon od składu. Około 7-ej byliśmy w Targu Mures. Kawa i herbata na dworcu , lekarstwo dla Franka, który narzekał na żołądek (robił straszne komedie przy wypiciu – panowie przy stoliku obok mieli niezły ubaw), potem bagaże do przechowalni i poszliśmy w miasto. Ponieważ mieliśmy przy duszy 5 RON, poszliśmy najpierw do bankomatu. Odmówił współpracy, ale byłem przekonany że brakuje w nim pieniędzy (miał menu tylko po rumuńsku). Niestety kolejnych sześć prób, w kolejnych sześciu bankomatach – czarna rozpacz, nie mówi że brakuje środków tylko żeby skontaktować się z bankiem. Prawdopodobnie karta się rozmagnesowała... Bilety na busy mamy, ale jeść się trochę chce, a przed nami jeszcze około 40 godzin zanim znajdziemy się w domu. Teoretycznie da się wytrzymać i nie ma co załamywać rąk. Jednak świadomość że na karcie są jeszcze dwie stówy, a w kieszeni pusto, jest mocno wkurzająca... Przypomniałem sobie o kłpotach spotkanej wczoraj Anity. Zgubiła swoje karty kredytowe, ale dowiedziała się że da się pieniądze przesłać przez Western Union. Poszedłem tym tropem i wspomogła nas moja nieoceniona Siostra (zjedliśmy za jej zdrowie ciastka i kanapkę na spółkę). Operacja trwała pół godziny i jesteśmy jakby spokojniejsi... Sen z powiek spędza mi jeszcze przesiadka w Budapeszcie. Wysiadamy na jednym terminalu, a wyjeżdżamy z innego. Niestety adres pierwszego z nich (terminal 2) owiany jest tajemnicą. Nie ma tej informacji ani na bilecie, ani na stronie Orange Ways. Bądźmy dobrej myśli. Wyjazd o 20.40, przystanek jest na dworcu autobusowym , od dworca kolejowego jakieś 600 metrów. Za kolejne niespodzianki już dziękujemy!