I nadszedł oczekiwany przez Franka czas: MORZE!
W pociągu jeszcze kupa atrakcji zafundowana przez grupę Rumunów mieszkających od paru lat w Belgii. Wyznali mi na papierosku, że tak naprawdę to już nie są stąd. Są prawie Belgami. Darli się całą noc (absolutnie nie przeszkadzało to nam, Franek spał jak zabity, a ja i tak budzę się parę razy w nocy), najarali się chyba jakiegoś świństwa, darli się jak opętani i wogóle nie wyglądało to po belgijsku.....
Pociąg do Mangalii przypominał mi polski kurs na Hel. Pędzi przez całą Polskę, a potem wysadza co parę kilometrów wszystkich wczasowiczów. Dojechaliśmy i od razu po zakupy do Lidla. Przestrogi o tym jak drogo jest w naszej docelowej miejscowości Vama Veche nie były przesadzone. W związku z tym zakupy można uznać za udane. Potem z jednym tobołem więcej wyruszyliśmy na przystanek. Autobus był pusty i czekał na klientów – Mangalia-Vama Veche cena 5 RON. Taksówkarz zaproponował nam dokładnie taką samą i po chwili dosiadły się dwie osoby. Pojechaliśmy. Według informacji uzyskanych w taksówce camping kosztuje tu 7 RON od osoby za dzień. Ucieszyliśmy się z tak niskiej ceny, ale na miejscu kiedy Franek zobaczył że można rozbić się na plaży powiedział: plis ja chcę tu! Czemu nie! Szczególnie że jest jeszcze taniej, bo za darmo. Toalety 100 metrów dalej (1 RON). Prysznice w trakcie poszukiwań, morze 20 metrów od namiotu – żyjemy! Podczas rozkładania naszej budki okazało się że zaginęły śledzie. Prawdopodobnie w przechowalni bagażu w Braszowie musiały wypaść pani, która przyjmowała od nas tobołki. Sytuacja marna – pełno bagażu, namiot rozciągnięty, pałąki napięte, a śledzi nie ma. Franek został, a ja wyruszyłem na poszukiwania jakiegoś substytutu. Znalazłem sklep z plażowymi akcesoriami, a wśród nich namioty. Skłonny byłem cichaczem rąbnąć śledzie z opakowania, ale jednak jakoś bym się z tym źle czuł. Uderzyłem do sprzedawcy w żałosne tony, żeby pożyczył, że oddam itp. I pożyczył! Kiedy zaczęliśmy rozkładać namiot przyszedł pan po 40-ce, bez zębów i trochę lumpowaty. Mówił trochę po angielsku i zakazał kategorycznie wbijać szpilki w piach! Franek mówi, że to był hipis, skąd on ma wiedzieć jak wygląda hipis?! Pokazał nam system obciążania linek butelkami pełnymi piasku z wodą i wkopanymi obok namiotu. Uwierzyłem mu i słusznie, bo okoliczne namioty albo dociążone były kamieniami (słabe, bo wyrywało ciągle szpilki), albo właśnie tym systemem. Kupiłem mu piwo i dałem 2 RON – o to od początku chodziło, ale pracę wykonał. Śledzie odnieśliśmy miłemu sprzedawcy z podziękowaniem. Trochę plusków w morzu – ogromne fale – i poszliśmy na obiad. Stinki, czyli małe szprotki to jest to co Franek lubi najbardziej. Tutaj nazywają się inaczej – zapomniałem jak, ale zobaczycie na zdjęciu które zrobił.
Znaleźliśmy chilloutową kawiarnię w stylu indyjskim – wszystko na leżąco, WI-FI, podłączenia do prądu – wszystko czego nam do tej pory brakowało. A, i jeszcze widok na Morze Czarne. Godzina 20.23 czasu polskiego, 26 stopni, kwatera na plaży – po prostu strasznie! Zabierzcie nas stąd!
PS Dopisuję się już następnego dnia rano – okazało się że poza pokojami jakie ta knajpka ma obok, są też miejsca do spania w samej kawiarni! Przyszedłem rano na kawę, a tu pod kocami śpią ludzie, tam gdzie wczoraj siedzieliśmy! Na szczęście był wolny stolik i materac, więc miałem gdzie wypić kawę i to napisać. Kawiarnia nazywa się Pura Vida beach bar&hostel.
drugi blog z tej samej podróży autorstwa mojego młodszego syna Franka www.franek2002.geoblog.pl