W nocy mieliśmy drobny deszczyk, ale rano piękne słońce, aż się wstawać chciało. Więc wstaliśmy. Coś mi świtało w głowie, że 15 sierpnia Rumuni też obchodzą święto. Spytałem się w recepcji i okazało się, że miałem rację. Wynikały z tego powodu dwie rzeczy: po pierwsze można spodziewać się dzikich tłumów na zamku w Bran, po drugie według naszego sfotografowanego rozkładu, w święto możemy liczyć tylko na 5 autobusów dziennie docierających pod nasz camping. Słyszałem, że taksówki nie są drogie – spróbujemy. Pojechaliśmy na Autogara nr 2, skąd odchodzą autobusy do Bran i faktycznie nie zbankrutowaliśmy: za przejazd przez całe miasto – 16 lei. Taksówkarz kiedy włącza licznik, jest na nim cena jaką płaci się za kilometr (tutaj 1,33 lei), a nie jak w Polsce, gdzie za tak zwane „trzaśnięcie drzwiami” płaci się parę razy więcej.
Na dworcu nie ma rozkładu, ani informacji, ale do tego już się przyzwyczailiśmy. Ważne że nigdy tak jeszcze nie było, żeby nie można było znaleźć swojego autobusu. Więc po co rozkład? Po pół godzinie jechaliśmy już do Branu. Bilety po 7 RON za osobę. Większość opisów Branu jest mało przychylna dla tego miejsca (włącznie z niektórymi przewodnikami). Pisze się często, że Bran jest „holywoodzki”. Na to chyba liczył Franek po oglądaniu monastyrów i zabytków Braszowa – nareszcie coś kolorowego i podobnego do wesołego miasteczka. Niestety i on się zawiódł, bo Bran jest bardziej podobny do Góry Kalwarii w dzień odpustu. Stragany, stragany, stragany! Z chińskim badziewiem, badziewiastymi pamiątkami, jedzeniem, szeklerami i z czym tylko dusza zapragnie (lub nie zapragnie).Knajpy – kombinaty z kosmicznymi jak na Rumunię cenami, setki autokarów, tysiące ludzi. Niczym mnie Bran nie zaskoczył – tak to sobie wyobrażałem. Natomiast sam zamek najładniejszy z zewnątrz. W środku wygląda żenująco. Połowa mebli to dość marne repliki, brak konsekwencji w umiejscowieniu w konkretnym czasie tej ekspozycji. Jest pokój biedermaierowski, następny z narzędziami tortur ze średniowiecza, a w kolejnym pośród bliżej niezidentyfikowanych stołów stoi współczesny komplet wypoczynkowy! Ludzie idą rzędem jak mrówki i nie da się stamtąd uciec omijając kolejne „atrakcje”. Uciekliśmy z zamku i z Branu również. Postanowiliśmy dotrzeć do zamku w Rasnovie, koło którego przejeżdżaliśmy. Na wzgórzu wielki napis „Rasnov” i piękny zamek, chyba ciekawszy niż ten w Branie. Dotarliśmy do Rynku, a tam pani w barze poinformowała nas że zamku się nie zwiedza. Jest tam tylko jakaś restauracja, więc spasowaliśmy. Okazją wróciliśmy do Braszowa, zajrzeliśmy na dworzec autobusowy i kolejowy żeby sprawdzić połączenia do Tulczy, w deltę Dunaju. Jednak zmieniamy plan: najpierw jedziemy do Mangalii, potem Vama Veche. Tam parę dni lenistwa, potem przez Constancę do Tulczy i stamtąd do Sighishoary. Trzeba być elastycznym! W nocy lało jak z cebra, trochę nas podtopiło (ale tylko trochę).