Pierwsza noc zaskoczyła nas deszczem. Dokładniej mnie zaskoczyła, bo Franek spał jak zabity. Zasnęliśmy przy otwartym namiocie i nalało się do środka parę kropli. Udało się wysuszyć jedną paczką chusteczek. Nad ranem deszcz był już poważniejszy, ale po godzinie ustał. Wydawało się że dzień będzie pochmurny i zimny, lecz szczęśliwie było zupełnie inaczej. Słońce od czasu do czasu wyłaniało się zza chmur, a temperatura wahała się w granicach 30 stopni.. Po śniadaniu poszliśmy do miejscowego monastyru. Przed wejściem kramy z pamiątkami jak na odpuście, ale sam monastyr przepiękny! Ceny z przewodnika „Bezdroży” już nieaktualne. Obecnie wejście kosztuje 5 RON od osoby + 10 RON aparat fotograficzny. Później stopem do miasta, a następnie wyruszyliśmy w kierunku drugiego okolicznego monastyru – Voronet. Chcieliśmy dojść do skrzyżowania skąd skręca się w kierunku tej miejscowości i tam znowu łapać stopa. Na mapie jaka stoi w centrum miasta wydawało się że to odległość w granicach kilometra. Rzeczywistość była jednak inna. Po przejściu około 3 km zaczęliśmy tracić nadzieję, ale wreszcie się udało! Znaleźliśmy skręt i po paru minutach machania zostaliśmy dowiezieni do Voronet. Obejrzyjcie zdjęcia, Występuję tam w sukience podobnej do birmańskich longhi – panowie którzy mają odkryte kolana muszą obowiązkowo założyć taką zapaskę. Panie oczywiście też, dodatkowo muszą mieć zakryte ramiona.
Kiedy wróciliśmy do miasta (Gura Humorului) nadszedł czas na obiad. Zaczęliśmy szukać czegoś na uboczu. Za bazarem znaleźliśmy restaurację o bardzo nowoczesnym i bardzo, bardzo kiczowatym wnętrzu. Budziła zaufanie, bo ludzi było pełno i to w dodatku sami lokalesi. Jednak po bliższym przyjrzeniu się zdaliśmy sobie sprawę, że trafiliśmy na ...stypę! Poza nami na sali ludzie nie będący żałobnikami siedzieli przy czterech stolikach. Reszta, czyli około 70 osób ubrana była na czarno. W pewnym momencie, kiedy zacząłem sączyć zimne piwo „Ursus” podane przez przemiłą kelnerkę (w dodatku mówiącą po angielsku!) żałobnicy wstali, a pop rozpoczął modły! Ludzie przy stołach połączyli się w grupki, jedna osoba kołysała koszykiem z chlebem, a inne podawały jej ręce. Wszystko to przy głośnej, lekko śpiewnej modlitwie. Okazało się że jest to zakończenie stypy. Przy wyjściu każdy z żałobników dostawał od pań kelnerek coś w rodzaju dużego bajgla. Jak sami rozumiecie niezręcznie było robić zdjęcia, choć przyznaję że taka myśl przebiegła mi przez głowę.
Przy stole została tylko kilkunastoosobowa, najbliższa jak mi się wydaję rodzina.
Skupiliśmy się na jedzeniu. Franek tego dnia nie wykazał żadnej ciekawości w sprawie kuchni rumuńskiej i zamówił pizze. Ja spróbowałem zupy fasolowej, mało gęstej i kwaskowatej – ale dobrej, do której podano mi obok ostrą papryczkę. Na drugie danie strzeliłem w ciemno pokazując pani kelnerce danie w karcie. Minę miałem tak pewną, że prawdopodobnie myślała że żywię się tym od lat. Danie okazało się stertą pysznych placuszków (ciepłych), a obok nich leżały: surowa cebula w grubych kawałkach (niespodziewanie słodka), wędzona słonina i szynka pokrojone w słupki i ostra papryka. Głównymi dodatkami były dwa rodzaje sera: słony, bliżej mi nie znany i żółta bryndza – obydwa bardzo pyszne! Nie byłem w stanie zjeść tej porcji i zostawiłem 1/3 – co raczej mi się nie zdarza...
Zakupy i do do domu – tym razem na stopa poczekaliśmy prawie 20 minut.