W Guca dzień ostatni. Czas ostatnich zakupów i pożegnań. Jak zwykle do kawy gospodarz proponuje rakiję, jak zwykle mało kto odmawia. Nikomu nie chce się ruszyć po sobotnich większych lub mniejszych szaleństwach. Ja siedzę z czystym sumieniem, bo spakowałem nas już wczoraj i tylko kosmetyczki i ręczniki zostały nam do upchnięcia.
Posiedzieliśmy, posiedzieliśmy, ale w końcu trzeba się ruszyć. W mieście dokupiliśmy mały plecak – podróżując busem bardzo nam brakowało takiego podręcznego bagażu. Parę drobiazgów na straganach, wędliny serbskie, ostatnie płyty i zamawiamy taksówkę. Wracamy tak jak w zeszłym roku – przez Cacak. Pociągi z Pozega jadą do Belgradu albo bladym świtem, albo późnym popołudniem, a my chcemy w stolicy zaznać jeszcze jakiegoś życia knajpianego! Zanim podjechała taksówka, odjechała pierwsza polska grupa. Slavica i jej córka szlochały, Rade ściskał mocniej niż zwykle. Rozdzierające sceny! Tomek, pan Marian, Krzysio i Adam R. Pojechali. Za chwilę wszystko się powtórzyło bo podjechała nasza taksówka. Franek nie chciał pocałować pań (tłumaczył, że nie całuje się z kobietami spoza rodziny), a pocałował Rade, co wywołało śmiech i żartobliwe pogróżki palcami Slavicy i jej córki. Kurs do Cacaka po 200 dinarów od łebka. Mieliśmy szczęście, bo kiedy dojechaliśmy na tamtejszy dworzec autobusowy, autokar właśnie był podstawiony i za chwilę mknęliśmy w stronę Belgradu. Byliśmy około 17-ej i od razu poszliśmy się zalogować do Hostel Central Station – tam gdzie rezerwowaliśmy miejsca w drodze do Guca. Dziewczyny rezerwacji nie miały, ale znalazł się pokój czteroosobowy. Zapłaciliśmy 52 euro za wszystkich. Hostel dość przytulny i czysty, WI-FI, TV, lodówka – naprawdę OK. Podjechaliśmy potem tramwajem nr 2 w kierunku Fortu, żeby pójść na kolację do restauracji o nazwie „?”, czyli „Znak pytanija”.
Chcieliśmy kupić bilety na tramwaj u motorniczego (jest to tutaj praktykowane) i nie udało się. Motorniczy machnął ręką jakby oganiał się od osy, jednocześnie uśmiechając się. Dokładnie tak samo było w zeszłym roku kiedy jechaliśmy trolejbusem z Renią i Mateuszem – najpierw olał nas kierowca, a potem kanar któremu się tłumaczyłem z braku biletów. Najwyraźniej nie mają motywacji żeby przyjmować pieniądze za przejazd. W knajpie „?” zjedliśmy dobrą kolację, choć nie było mojej ulubionej głowizny z flakami. Później delikatny lansik na deptaku i powrót inną drogą do domu. Jestem z siebie dumny, bo poprowadziłem towarzystwo takimi trochę mniej znanymi przejściami.
W hostelu Iza zaproponowała żebyśmy spróbowali co też za rakiję sprzedała jej gospodyni. Odpowiedź znamy: dobrą i mocną!!!