Pozwoliłem sobie na ujęcie naszych ostatnich dni w Indiach – w jednym poście.
We czwartek (7 kwietnia) przylecieliśmy z Kolkaty do Delhi. Jeszcze przed wylotem zrobiłem mały rajd po bazarach z aparatem w ręku. Poranny targ kurczakowy i rybny to naprawdę mocne przeżycie i to nie tylko wizualne, ale i zapachowe. Mateusz podążył tym samym śladem zupełnie niezależnie i spotkaliśmy się na ulicy pełnej drobiu i zabitych szczurów.
W Delhi byliśmy wczesnym popołudniem. Tym razem zatrzymaliśmy się w JJ International. Norowaty lekko hotel wydał się nam jednak prawie luksusowy po kolkackich klitkach. Nareszcie można poruszać się po pokoju we dwóch, bez zagrożenia zadeptania się nawzajem. Na Sudder w Kolkacie pokoje miały około 5-6 metrów kwadratowych (!). Szybki obiad na „naszym” dachu w Sam’s Cafe i zasłużony odpoczynek po ostatnich podróżach.
Piątek przeznaczyliśmy na zakupy. Pojechaliśmy na Janpath. Rząd sklepów z badziewiem przeróżnym, ale także parę fajnych miejsc (np. tybetańskie sklepiki). Po raz pierwszy odkąd jeżdżę do Indii spróbowałem jak smakuje jedzenie w tutejszym McDonaldzie. Zjadłem Big Maca, który tu nazywa się Big Maharadja. No…takie sobie. Weźcie jednak pod uwagę, że w polskim McDonaldzie też rzadko jadam. Rundka po Main Bazar, obiad i ostatnia wyprawa w celu zakupienia przypraw. I tu niespodzianka. Podeszliśmy do pierwszego z brzegu sprzedawcy przypraw. Koleżka nadstawił ucha i pyta się: „Polska?”. To się już często zdarzało, Polaków coraz więcej przyjeżdża do Indii, a sprzedawcy uczą się tu języków bardzo szybko. Jednak nasz sprzedawca przypraw był przekonany, że wybraliśmy go zupełnie świadomie. Jak się okazało Robert Makłowicz nagrywał razem z nim pod koniec zeszłego roku jeden z odcinków swojego programu „Makłowicz w podróży”. Amit (bo tak się nazywał nasz wesołek) dał nam paro minutowy wykład o przyprawach przeplatany polskimi zwrotami. Tłumaczył nazwy przypraw z angielskiego na polski, wiedział skąd do Polski jakie przyprawy się sprowadza (np. kardamon ze Sri Lanki i Chin – kupcie u mnie, bo oczywiście z Indii o wiele lepszy!). Dał naprawdę niezły show i był bardzo fachowy i po prostu sympatyczny, i nienachalny (co tutaj jest wielką rzadkością). Finał był taki, że nieprzymuszani kupiliśmy więcej niż potrzebowaliśmy! Amit ma swoją stronę internetową www. thespicemaker.com gdzie podobno jest ogromna ilość przepisów kulinarnych. Wydaliśmy parę rupii, ale nikt nie żałował! Podaję adres pod którym możecie go znaleźć: 4976, Ramdwara Rd., Anaj Mandi (obok poczty), Pahar Ganj, New Delhi 55. Bardziej po ludzku: idąc od dworca po kilkuset metrach, na pierwszym rozwidleniu dróg, trzeba odbić w lewo (po skosie) i za jekieś 150 metrów po prawej stronie urzęduje The Spice Maker Amit Goel.
Wieczór spędziliśmy na konkurencyjnym tarasie ( Club India). Przed nami tylko sobotnie pakowanie, może jakieś małe wycieczki i żegnajcie Indie! Wyjeżdżamy na lotnisko o pierwszej w nocy.
Jednak tradycyjnie już, nie będzie to ostatni post z podróży. Będzie jeszcze podsumowanie i praktyczne rady (ceny przejazdów, hoteli etc). Winny jestem wszystkim czytelnikom post o fotografie z Jaipuru, a Bartek obiecał film o wspomnianym dzisiaj Spice Makerze. Dajcie nam jednak na to parę dni i zajrzyjcie na tego bloga pod koniec przyszłego tygodnia. Napiszemy już z Polski.
Wszystkim wiernym obserwatorom dziękujemy za wytrwałość!
Zdjęcia na blogu są głównie autorstwa: 1) Foto Mastera Mateusza Stachyry; 2) Bartka Ściborka (Mastera również:-) , oraz w stopniu mniejszym znacznie Reni Żak i piszącego te słowa