Cały dzień na hamakach, czytanie książek i przebieranie muszelek podczas odpływu. A dopiero wieczorem pierwsza aktywność dla połowy naszej grupy, czyli łowienie wieczorne. Zaczęliśmy po czwartej (ciemno robi się tutaj przed szóstą). Wypłynęliśmy w kierunku Havelock i tam nasi dzielni rybacy rzucili kotwicę. Tradycyjnie początki były trudne, ale potem szło już znacznie lepiej. Nasz kapitan nastawił ogromny hak na ogromną rybę, ale nie dość że przez cały rejs nic się tam nie złapało, to jeszcze trzeba było odciąć linkę, bo hak zaklinował się pod kamieniami. Z mniejszymi haczykami było znacznie lepiej, a gwiazdą polowania została ryba Reni (nie, nie – nie naszej Reni, tak się po prostu nazywa), której złowiliśmy najwięcej. Była Rui, była też ryba świnia złowiona przez Agatę. Tuż przed zachodem słońca (przepięknym zresztą), swój krótki pokaz dały latające ryby. Najpierw lot poziomy, potem dwie ryby zasuwały na ogonach po wodzie. Po zachodzie słońca ryby jakbym mniej brały. Tylko przez moment miałem chwilę napięcia, kiedy ryba wyrwała mi deseczkę z żyłką z ręki. Niestety odgryzła haczyk… Załoga poczęstowała nas pysznymi samosami i około ósmej wróciliśmy do portu. Dopłynąć wcale nie było łatwo, bo pomimo przypływu ciężko było lawirować pomiędzy mieliznami, kiedy nasz rybak oświetlał je tylko latarką… Ryb było dużo, ale jedzenie dopiero jutro podczas wieczorku pożegnalnego.