Wstaliśmy nieśpiesznie. To znaczy inni wstali nieśpiesznie, bo ja obudziłem się o 6 rano i czekałem aż otworzą knajpę na dachu w Pearl Palace. O 7.15 byłem już na miejscu i czytałem sobie „Blokadę Belgradu”. Dzięki Adasiu za książkę, fajnie czytać sobie o braciach Serbach na dachu w Jaipurze – sytuacja nader oryginalna. Około dziesiątej zaczęły schodzić się śpiochy i schodziły się prawie godzinę. Potem wybraliśmy się rikszami na stare miasto. Poszliśmy na spacer główną ulicą. Przygotowania do Holi widać na każdym kroku. Na straganach plastikowe sikawki w które ładuje się kolorową wodę, stosy prze kolorowych barwników do kolorowania tejże. Przygodnie poznany hinduski szybki Lopez pokazał nam gdzie możemy jutro usiąść żeby w spokoju i pełnej okazałości obejrzeć słonie podczas parady jaka się tu jutro odbędzie. Potem kupiliśmy sobie po turbanie, obejrzeliśmy miejscowy bazar, zrobiliśmy sobie zdjęcia u ulicznego fotografa 150 letnim aparatem (ale o tym będzie w oddzielnym newsie). Obejrzeliśmy Pałac Wiatrów i dotarliśmy do Pałacu Miejskiego. Śmieszne miejsce, piękne dziedzińce i najśmieszniejszy z tego wszystkiego pijaniusieńki męski zespół taneczno – muzyczny. Muzykanci zmusili Mateusza do wypicia szklaneczki whisky. Smakowało! Potem pojeździliśmy trochę w poszukiwaniu strojów na Holi, takich żeby można było je wywalić po wszystkim. Nie wszyscy kupili, ale Bartek tak. Okazało się, że wyfasował sobie taki garniak (Indian style), że za nic na Holi nie chce go włożyć. Powiedział, że pojedzie w nim na Wielkanoc do Zamościa. Oj, zatrzęsie się Zamość, zatrzęsie, a jak do tego turban włoży i pójdzie główną nawą ze święconką to ksiądz proboszcz może zasłabnąć!
Wróciliśmy do hotelu, siesta i hop na dach. Niestety pomimo klimatyczności knajpy Taste of India w hotelu Pearl Palace, to obsługa zupełnie sobie nie radzi. Na zamówienie czeka się ok. 1,5 godziny, na jego przyjęcie godzinę. Biorę poprawkę na indyjski serwis, ale żeby coś do picia chociaż przynieśli najpierw. Dopiero moja interwencja u właściciela Mr Singha (po dwóch rozmowach z kelnerami -bezowocnymi) przyniosła efekt. Po prostu ogromne powodzenie tej knajpy (kolejki czekające na miejsca, jak w weekend majowy U Fryzjera) przerasta ich. Otworzyłem właśnie butelkę wspaniałej whisky McDowell’s i leję ją sobie legalnie, bo whisky tu nie prowadzą. Wycieczka wypoczęła i pomimo drobnych wzajemnych przytyków, bez których żadna dobra wyprawa się nie obędzie impreza wieczorna trwa w najlepsze. Dobranoc!
PS Artur, specjalnie dla Ciebie zdjęcie z oponami, transport jak widzisz zapewniony.