Wczoraj, zgodnie z wczesniejszymi ustaleniami mielismy dzien aktywnosci. Poniewaz Mateusz narzekal na to, ze tzw "longboat" ktorym ostatnio plynelismy na Bamboo Island byl koszmarnie glosny, wybralismy wersje podrozy ekologicznej... Wynajelismy jacht! I mielismy szczescie, bo bylismy sami na pokladzie (plus kapitan Bob), a mogl sie ktos zglosic jeszcze. Tak wiec miedzy Bogiem, a prawda to kupilismy bilety, a potem okazalo sie ze wyczarterowalismy jacht:-)
Rejs byl naprawde cudowny. Plywalismy po okolicznych wyspach, nurkowalismy z rurka, byla wizyta na Maya Beach (tam gdzie krecono "The Beach" z Leonem di Caprio) - ogolnie naprawde znakomita decyzja Mateusza. Co prawda nie bylo do konca ekologicznie, bo plywalismy tez na silniku (jednak super cichym) ale i pozeglowalismy troche. Na pokladzie bagietki i zimne piwo, za burta widoki, widoki..... Zyc nie umierac. Ja niestety nie mialem dobrego poczatku tej wyprawy. Kiedy plynelismy do Monkey Beach (ja z Mateuszem w pletwach i maskach, Renia kajakiem), okazalo sie ze moja rurka lapie wode. Jakos ja wydmuchiwalem i choc nie bylo komfortowo, to postanowilem ze nie bede wracal do lodzi, bo bylem w polowie drogi. Niestety za moment zlapal mnie skurcz w jednej, a potem w drugiej nodze... Niezle sie wystraszylem, Renia wrocila kajakiem, ale na szczescie juz mialem grunt pod nogami... Jednak ciezko bylo by bez Reni (bo skurcz ciagle trzymal) i Mateusza (ktory wypchnal kajak w moim kierunku). Ufff...
Na jednym z postojow Mateusz z Renia polyneli do jaskin, a lodz byla zacumowana jakies 80 metrow od brzegu. Wszystko poszlo dobrze, ale w druga strone bylo gorzej, bo prad spychal Renie na skaly. Mateusz okazal sie nie tylko Foto Masterem, ale i Foto Swimmerem i przyciagnal Renie (byla w kapoku i gumowych butach i ledwie juz dyszala, bo w takim ekwipunku plywac nie jest latwo).
Wieczor jak codzien - imprezka na plazy w Apache Bar, ale ja szybko wymieklem, bo po rejsie jakos nie mialem ochoty na sen (a krotka drzemka przy tych temperaturach to dobra rzecz).
Rano bylem zupelnie rozwalony, bo nieczesto zdarza mi sie spac 10 godzin. Poszlismy po sniadaniu na czadowy basen, tam spedzimy ostatnie dni na Phi Phi...
W przerwie na lunch wyskoczylem do malego baru, przy drodze na plaze. Zamowilem salatke z wolowina. Bylo napisane ze "spicy", ale.... Czulem, ze usta mialem jak po wstrzyknieciu silikonu (tak mi sie wydaje, bo poki co nie wstrzykiwalem:-) Opuchniety i zionacy wypilem 2 piwa Chang, ale to nie poprawilo sytuacji. Pani zlitowala sie i przyniosla mi dwa banany. Pomoglo! Mateusz z Renia poszli na swoja ulubiona rybke (tak, tak - Mateusz dowiedzial sie w Azji ze lubi ryby!), a ja na kurs gotowania. W grupie poza mna byly dwie Kanadyjki ( choc jedna z nich raczej taka chinsko-koreanska). Strasznie sie madrzyly na poczatku, ale w praniu wyszlo ze nie potrafia lyzka w garnku zamieszac:-) Kurs fajny, trwal niecale dwie godziny. Niestety ta knajpa na Phi Phi dluzszych nie organizuje. Ugotowalismy 2 zupy i jedno drugie danie. Zapraszam na kolacje po naszym powrocie!
Dziekuje Wam wszystkim za wpisy i zainteresowanie nasza podroza. Caluje CALA rodzinke i wszystkich znajomych. Na liczniku 1000 wejsc - rekord z zeszlego roku pobity!