Wcale nie było tak kolorowo. Wyjechaliśmy z Ernakulam (Kochi) o 13.20. Każda podróż pociągiem to odpoczynek (przynajmniej dla mnie i to pod warunkiem że mam miejscówkę). Miejscówki były, trochę nam przeszkadzano w zdjęciach, ale wszystko poszło dobrze.
W nocy budził się Felek, potem ja (krzyczałem „help”!), zapewne dlatego po angielsku, bo polsku nikt tu nie rozumie. Do Margao mieliśmy dojechać około 5-ej rano, ale okazało się że planowo mamy być o 3-ej. Byliśmy o 3.45. W informacji pytaliśmy się o najprostsze rozwiązanie – jazdę pociągiem z Margao do Canacam. Prościej było jednak pojechać autobusem, a właściwie nie prościej (bo za 200 Rs trzeba było przemieścić się do dworca), ale niewątpliwie szybciej – bus do Palolem o 6.07, pociąg o 10.15. Udało się, dojechaliśmy do skrzyżowaniaw Kollam, stamtąd tuk-tukami po 60 Rs i byliśmy na plaży w Palolem.
Fernandez jeszcze spał (była 7 rano). Odczekaliśmy, zakwaterowaliśmy się i jesteśmy w trakcie kąpieli w morzu. Po Andamanach Palolem jednak jawi się zupełnie inaczej, ale ma swój urok, bo ludzie wiedzą czego chcesz (na Anadamanach nie jest to oczywiste). Tutaj Bob Marley króluje, ale coś mi się wydaję, że jest to nielekkie nadużycie (pozdrowienia dla Korzenia!). Jedzenie też jest jedyne w swoim rodzaju: mieszanka kuchni chińskiej, indyjskiej i europejskiej.
Temperatury znośne (ok. 30 stopni i chłodząca bryza od morza). W Kalkucie i Koczi było koszmarnie gorąco i wilgotno.
Cały dzień nic nie robienia też potrafi zmęczyć. Piszę te słowa siedząc na plaży, słońce dopiero wschodzi za 30 minut, jest ciemno, morze szumi i żywego ducha nie widać.
Tak to jest kiedy za wcześnie chodzi się spać…