Z przystani w Allapey łodzie wyruszają pomiędzy 11-tą, a 12-tą. Stoi ich tu około 150-ciu i każde wypłynięcie jest wydarzeniem samym w sobie. Łódź nie wiele różni się od tej którą pływaliśmy 5 lat temu, poza tym że oczywiście jest trochę dłuższa. Załoga przemiła i pomocna. Kapitan opowiada o wszystkim, nawet o tym co sami widzimy („Przyjacielu, przed nami wyspa, ale nie ma na niej żadnego domu-jest niezamieszkała!”). Lepszy gadatliwy, niż mruk. Żarcie naprawdę dobre (żadnego thali na szczęście!), kucharz się stara i pomiędzy posiłkami smaży banany w cieście, potem dosmaża (ekipa techniczna jest łasa na słodycze). Na jednej z grobli kupiliśmy kraby i duże krewety – uzupełniły nasza i tak dużą kolację. Po drodze dostaliśmy jeszcze świeże owoce – dbają tu o nas! Późnym popołudniem przesiedliśmy się na mniejsze łódki i popływaliśmy po mniejszych kanałach. Później odwiedziliśmy miejscowy bar i wypiliśmy z miejscowymi po szklaneczce napoju nazywanego tu toddy. Jest to sfermentowany sok z palmy. Miejscowi zbierają go w koronach palm – ścieka z nacięć do specjalnych miseczek i fermentuje. Państwowe firmy skupują ren zacier, ale kiedy jest potrzeba wypicia to żaden Hindus nie będzie czekał na to aż przyjedzie cysterna (punkt skupu). Z tego zacieru robi się czysty alkohol. Kolor: mętno-mleczny; smak-stara, brudna ściera; zapach-jak wyżej.
Na kolację kurczak i wspomniane żyjątka – wszystko bardzo dobre! W pokojach okazało się, że jest klima (niestety Felek o 5 rano wyłączył i i tak obudziliśmy się mokrzy i spoceni jak koty…).