Wyruszyliśmy dokładnie o ósmej. Udało nam się wstać bez żadnych budzików, bo po wczorajszej podróży byliśmy nieco padnięci i poszliśmy wcześniej spać.
Nasi rumuńscy sąsiedzi również płynęli, więc to oni zawieźli nas na przystań (ok. 3,5 km). Łódka z motorem Hondy mieściła dokładnie 6 osób biorąc pod uwagę naszego kapitana.
Po paru minutach dopłynęliśmy do stacji benzynowej, Andre zatankował i w drogę! Cały rejs trwał ponad 3 godziny. Pływaliśmy kanałami, odwiedziliśmy chyba cztery jeziora i widzieliśmy faktycznie dość dużo. Franek w połowie rejsu był już lekko znudzony i chciał wysiadać... Widzieliśmy parę dziwnych ptaków (pojedynczych), oraz duże ilości pelikanów i innych niezidentyfikowanych „lataczy”. Warto było, ale wydaję mi się, że delta Dunaju to rzecz na tyle ciekawa, że należałoby wybrać się 5-6 razy przemieszczając się promem po różnych miejscowościach i odnogach. Tak byłoby optymalnie, lecz ceny jakie śrubują tu miejscowi pozwolą na taką turystykę tylko osobom bardzo majętnym. Bo policzmy: 4 osobowa rodzina wybiera się w te okolice tylko po to by oglądać Dunaj musi wydać na samą tylko łódkę 100 euro dziennie.
Jednak nie narzekamy, jak pisałem warto było. Po powrocie zaproponowano nam zupę rybną. Czekaliśmy na nią jak na zbawienie, bo nie jedliśmy rano śniadania. A tymczasem okazało się, że na podwórku mamy nowy namiot i są to Polacy! Agnieszka i Darek z Wrocławia – bardzo mili – zaczynali wędrówkę po Rumunii, więc mogliśmy się podzielić naszymi doświadczeniami z Braszowa, dokąd następnego dnia wyjeżdżali. Zresztą za trzy godziny zjawiła się reszta wrocławskiej grupy – razem 6 namiotów. Franek skomentował to krótko: do tej pory w Rumunii nie spotkaliśmy tylu Polaków!
Zupa rybna była podana dość ciekawie. Wywar z warzywami osobno, wielkie kawały gotowanego suma osobno. Do tego pieczywo, mamałyga i czosnkowa pasta. Po tym posiłku nie jedliśmy już kolacji...
Polska grupa prawie z biegu wyruszyła łodzią w deltę Dunaju. Szczęścia mieli znacznie mniej (może pora nie ta). Widzieli głównie łabędzie, choć przyznali że sama wyprawa fajna. No cóż, łabędzie za darmo w Łazienkach, a tutaj trzeba po 25 euro wywalić...
Przeszliśmy się z Frankiem do supermarketu i odkryłem w pobliskim barze ciekawe źródło alkoholu. Z beczek (chłodzonych) sprzedawane jest białe wino w cenie 1,5 RON za 400 ml (!). Na wynos też sprzedają, cena 3,5 RON za litr, trzeba mieć tylko własne naczynie. W dobie butelek PET nie ma z tym problemu. Zakupiliśmy wodę w markecie, którą wylaliśmy do puszek i plastikowych pojemników z których poiły się pod barem bezpańskie psy. Co prawda były zdziwione że gazowana, ale jakoś poszło. I wtedy można było napełnić butelkę białym, półsłodkim winem. Nie jest to pierwszy sort, ale wchodzi gładko i pije się jak soczek.
Tak przy okazji: wszyscy wspominają o tym jak szokujące są widoki bezpańskich psów na ulicach. Zgadzam się w stu procentach, ale żeby nie było tak smutno w tej kwestii pod koniec poniższej serii zdjęć jest zarejestrowana sytuacja, która powtarzała się codziennie po południu pod wspominanym tu barem. W drzwiach stawał stary, kulawy i chyba ślepy pies. Za parę minut wychodził właściciel z wodą i psią karmą. Ten Rumun miał serce do psów, problem psi to chyba głównie brak sterylizacji zwierząt.
Wieczorem dość duże zamieszanie, bo łazienka jedna a ludzi około dwudziestki