Rano zupełnie szybko udało się nam złożyć, w związku z tym postanowiliśmy dojeść nasze śniadaniowo-kolacyjne zapasy. Poszliśmy do Pura Vida i zrobiłem nam ostatnie śniadanie nad morzem. Potem wyruszyliśmy. Ambitnie stanęliśmy na stopa, ale o 9-ej rano mało samochodów. Żeby nie utknąć na dobre w Vama Veche (moglibyśmy na przykład zostać tam na dłużej) wsiedliśmy w autobus do Mangalii (wyszło 6,5 RON, bo Franka policzyli ulgowo). Tam jakby czekał na nas autobu. Szybka przerzutka bagażu i za jedyne 19 RON już jechaliśmy. Kiedy dojechaliśmy trzeba było przemieścić się z Autogara Sud na Autogara Nord. Da się to załatwić wsiadając do autobusu nr 43. Wysiada się na przystanku Tomi III, i pomiędzy blokami, wdłuż hali targowej dochodzi się do Lidla – obok jest malutki dworzec skąd odchodzą autobusKiedy dojechaliśmy trzeba było przemieścić się z Autogara Sud na Autogara Nord. Da się to załatwić wsiadając do autobusu nr 43. Wysiada się na przystanku Tomi III, i pomiędzy blokami, wdłuż hali targowej dochodzi się do Lidla – obok jest malutki dworzec skąd odchodzą autobus w kierunku Tulczy. Początkowo właśnie do Tulczy mieliśmy jechać, a stamtąd w zależności od tego, gdzie danego dnia płynie prom – przemieszczać się dalej. Jednak wczoraj przeczytałem w przewodniku, że można dotrzeć do południowej odnogi Dunaju samochodem. Dojazd jest do miejscowości Murighol, dokąd można dotrzeć własnie z Tulczy. Patrzę na pierwszą tabliczkę na autobusie, a tu Tulcza przez Murighol! Autobus zamiast jechać prosto do Tulczy obwozi ludzi po okolicznych wioskach. Nam to odpowiadało, więc wsiedliśmy. Od „Stasiukowego” Babadag aurobus skręca w prawo i tu zaczyna się slalom pośród dziur. Średnia prędkość około 15 kilometrów na godzinę. Przypomniały się birmańskie klimaty!
Wreszcie dojechaliśmy.
Wioska dość duża, w centrum można nawet zauważyć ślady jakiejś miejskiej zabudowy. Współczesność wymieszana z rzeczywistością sprzed 100 lat. Nowoczesny budynek poczty (oczywiście tablica funduszy europejskich), a dookoła chaty kryte eternitem (nowoczesne) i trzciną (te starsze). Część domów naprawdę ładnych, wszędzie pnąca się winorośl. Na rogu restauracja, w której niestety nie ma jedzenia (remont kuchni), w barze obok piwo po 3
RON za kufel. Sennie, miło i cicho. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy na poszukiwanie campingu, o którym to wspominał przewonik. Campingu nad jeziorem już podobno nie ma, ale przecież gdzieś musieliśmy się rozbić. Idąc ulicą zapytaliśmy starszej pani, ta wskazała nam kierunek. Chwilę potem (jakieś 20 metrów dalej) Franek przełożył rękę przez płot i chaps za winogrona! Ochrzaniłem go, a pani z którą przed chwilą rozmawialiśmy zaczęła grozić mi palcem, a Franka zachęcać do rwania winogron. Sama poleciała do domu po torbę i narwała mu ponad kilogram ciemnych, pysznych owoców. Takie to tu na rumuńskiej ziemi są zwyczaje!
!00 metrów dalej znaleźliśmy camping prywatny. Pan zachwalał że camping jest „super lux”. Niestety cena też była „super luź” – 50 RON za namiot. Nie na naszą kieszeń. Kolejnych 50 metrów i kolejny camping. Tu po podsumowaniu kosztów okazało się, że zapłacimy 22 leje za namiot. Podwórko ładne, gospodyni miła, nowa łazienka z prysznicem – zostajemy!
Poza nami jest tu jeszcze małżeństwo z córką (ok. 15 lat). Ona bardzo miła, pochodząca z Mołdawii więc dogadujemy się po rosyjsku. Gospodyni spytała się czy jesteśmy głodni, bo szykuje kolację – koszt 30 RON za 2 osoby. Byliśmy bardzo głodni! Za chwilę zasiedliśmy wszyscy przy stole. To była prawdziwa uczta! Mamałyga, ogórki, pomidory, domowa pasta czosnkowa i smażone sumy oraz liny. Wszyscy jedli kawałek za kawałkiem i nagle nastąpiło cudowne rozmnożenie – wjechał drugi półmisek! Objedliśmy się okrutnie!
Potem na ostatnich nogach poszliśmy po małe zakupy do miasteczka. Jutro o ósmej rano syn gospodarzy ma nas zabrać na rejs łódką po delcie.