Ten dzien podarowany nam zostal przez pomylke. Przez nasza pomylke, bo jak wiecie cos sie nam pochrzanilo i chcielismy wyjechac wczesniej. Mlody czlowiek, choc nie jestem pewny czy tak bardzo mlody (wielkosci Franka i troche mniejszej wagi, jednak o grubszym glosie i z bujnym owlosieniem) zaprowadzil nas po sniadaniu do apteki. Sytuacja zdrowotna grupy byla dosc marna, kaszle, kichania i inne – wiec trzeba bylo dzialac. Antybiotyk dla Bartka i Dominiki, pastylki przerozne do ssania dla Reni, Agaty i Mateusza. Wszystko kupione, przy okazji spacer po bazarowych uliczkach. Cos niesamowitego: ulica szerokosci 2,5 metra, po obu stronach sklepy, rzeka ludzi w dwoch kierunkach, a do ludzkiego ruchu wlaczaja sie skutery obladowane towarem wszelakim i rowerowe riksze jeszcze bardziej napchane roznym badziewiem. A ludzka rzeka pomimo to plynie…
Potem juz tylko lenistwo na tarasie, chorzy lykneli przyniesione leki, niektorzy wypili po zimnym Kingfisherze i tak nam czas zlecial do 16.30. Dwoma rikszami, do ktorych musielismy dojsc powazny kawalek drogi dojechalismy do dworca (zahaczajac o wine shop). Dworzec jest chyba jedynym miejscem w Varanasi jakie smierdzi permanentnie. Niektorzy nie chcieli czekac nawet na peronie, tylko przed dworcem. Wszystko odbylo sie punktualnie, bo pociag z Varanasi odjezdzal. Z ponad godzinnym opoznieniem dotarlismy do Agry. Chorym jakby lepiej sie zrobilo