Dzis wyruszamy do Bagan. Pobudka dosc wczesna, co wydaje sie dziwne, bo z mapy wynika ze to nie jest przerazajaca odleglosc. Pamietajmy jednak, ze w Birmie odleglosci mierzy sie nie na kilometry, lecz na godziny... Wizyta w pagodze w Mandalay - ta z cyklu Disco Pagoda, ale obok przepiekny, drewniany klasztor . Nie wiem czy doceniany w przewodnikach typu Lonely Planet, ale dla mnie to byla najciekawsza rzecz w Mandalay. Jeszcze w Mandalay odwiedzilismy ulice kamieniarzy. Pomiedzy 45-ta a 84-ta ulica (tak, tak - tu jest prawie jak w Nowym Jorku...) znajduja sie warsztaty w ktorych robione sa posagi Buddy, sloni i innych waznych, miejscowych postaci. Sa tez male sklepiki i tu wlasnie Renia zaopatrzyla sie w duza ilosc przeroznych posazkow.Odwiedzilismy tez sklep (a raczej ogromny magazyn) z pamiatkami. Obok bylo uliczne stoisko z kaskami motocyklowymi. Od poczatku podrozy nosilem sie z zamiarem zakupienia kasku a la Wermacht, bo takie tu sa na topie. Kopie prawie idealne, gdyby nie to ze rozmiary dosc ograniczone... Zaden nie chcial wejsc na moj poniemiecki leb! Niektore kaski wskazuja zdecydowanie swoj pierwowzor: maja po bokach swastyki (prawdziwe hitlerowskie, bo przekrzywione i w odpowiednich barwach)!. Tak wiec pozostalem czlowiekiem bez helmu, bo zbyt wiele rzeczy uciska moja glowe, bym mogl sobie jeszcze pozwolic na zbyt maly kask :-).
Pierwszym postojem w drodze do Bagan bylo Inwa (zwane tez Ava) bedace swego czasu stolica Birmy, przez prawie 400 lat - podobno najdluzej ze wszystkich miast. Biorac pod uwage inklinacje Birmanczykow do zmian stolic, to naprawde szmat czasu (jak zapewne wiecie pare lat temu Yangon stracil to miano na rzecz Nay Pyi Taw - a jak nie wiecie to znaczy ze niedokladnie czytaliscie:-) .
Pare chatek po lewej, dojazd do przystani - wlasnie jestesmy w Inwa. Aktywne sprzedawczynie Wszystkiego Co Sie Da Sprzedac zostaly spacyfikowane probkami kremow i perfum. Niestety po przeplyniecie rzeki historia sie powtorzyla... Tam wsiedlismy do dwukolowych bryczek, ciagnietych przez kucyka. Oj, jeknal kucyk kiedy usiedlismy z Jackiem:-) Po drodze az spadla mu opona, lub inaczej mowiac gumowa opaska na kolo. Stanelismy na moment i kolezka driver dobil tak zwana opone mlotkiem do drewnianego kola. Koszty - 1000 ky za osobe lodka, 5000 ky bryczka (max 2 osoby bez wzgledu na ich wage ;-) Celem wyprawy byl drewniany klasztor Bagaya Kyaung. Jechalismy tam ok. 30 minut przez ryzowe pola przeplatane pasami tak znienawidzonej przez nas (w jedzeniu) kolendry. Mamy tak wielki "kolendrowstret", ze nasz Miu przy zamawianiu jedzenia w jakiejkolwiek knajpie zaznacza od razu: "without coriender!". Mateusz na jednej ze stacji benzynowych, bedac (jak przypuszczam) w amoku fobiokolendrowym, oznajmil ze w Birmie nawet benzyna smierdzi kolendra:-). Klasztor pachnial drewnem (na szczescie). Naprawde warto tam pojechac, jak zwykle powolam sie tu na zdjecia Foto Mastera... W drodze powrotnej postoj przy wiezy (nie warto) i pagodzie - warto, ale trzeba uwazac na tlumy "sprzedawaczy".
Wyruszylismy dalej, jeszcze jedna pagoda, potem lunch. W jednej ze swiatyn buddy pilnuje zywy pyton. Najbardziej podniecona byla Renia bo tez ona najbarziej boi sie wezy... W tym podnieceniu zapomniala o tej swojej fobii i po paru chwilach trzymala weza w objeciach! Chcesz sie wyleczyc ze swoich strachow - jedz do Birmy! Niestety w dalszej drodze znowu zlapalismy gume. A moze nie "niestety", bo pare kilometrow od miejsca, gdzie Miu wymienil kolo zauwazylismy dziwny ruch po prawej stronie drogi. To byly wyscigi wolow! Miu oczywiscie zatrzymal sie sam nieproszony, a my z Mateuszem wyskoczylismy z samochodu. Nasz driver pojechal zwulkanizowac detke, a my mielismy duzo czasu na obserwowanie zawodow. Renia z Jackiem zostali blizej drogi, a my wyruszylismy w tlum. Wedlug mojej oceny zebralo sie tam okolo 4000 ludzi. Birmanczycy to narod gamblerow (Felek szkoda ze Cie tu nie ma!). Zakladaja sie o wszystko, graja w 3 karty na targach i oczywiscie obstawiaja w wyscigach. Jak zapewne sie domyslacie emocje byly ogromne! Obejrzelismy dwa polfinaly i Wielki Final. Nagroda dla zwyciezcy bylo 1500$ - suma na birmanskie warunki astronomiczna! Bylismy jedynymi bialymi na tych zawodach i wzbudzalismy zainteresowanie podobne do zainteresowania wolami... No coz, bylismy takimi wolami z aparatami, a takich tu malo... Zapraszano nas do towarzystwa siedzacego po obu stronach toru. Czestowano nas betelem, a szalony spiker zawodow pokazal na nas palcem i ludzie zaczeli klaskac... Fajnie byc gwiazda! Wyscig odbywal sie na dwoch torach o dlugosci ok. 500 metrow. Drewniany woz ciagniety przez wola, zawodnik lezy na wozie i wali wola kijem gdzie popadnie i jazda! Na mecie dwie linki podlaczone do czegos co wyglada troche elektronicznie... Wiec jednak nie takie zacofanie, ale tu w gre wchodza powazne pieniadze... Obserwowalismy na polach woly. Poruszaja sie bardzo majestatycznie, leniwie. Lecz ich bieg mozna porownac do tornado! Niesamowita predkosc i narowistosc tych zwierzat, mozna wytlumaczyc tylko jednym: daja im prawdopodobnie jakies prochy przed biegiem. Nigdy przedtem ani potem nie widzialem w Birmie rozjuszonego wolu! Miu znowu powiedzial o nas "szczesciarze", bo sam po raz pierwszy w zyciu uczestniczyl w takiej imprezie.
Potem byla juz droga. Niestety tylko troche lepsza niz ta w gorach. Na najgorszym, czterogodzinnym odcinku osiagnelismy srednia ok. 20 km/godzine... W Bagan bylismy ok. 9-tej. Pokoje po 18$, personel przemily, Miu po drodze zakupil lodowke turystyczna i lod, a takze piwo Myanmar w cenie detalicznej 1200 ky (w knajpie 1800 - 3000). Nasz skarbnik-kat Mateusz odetchnal...