Bladym switem przyszlo nam wstac. Ale nikt nie narzekal, bo pamietalismy jaka droga przez meke byla jazda przez gory... Dzieki temu zobaczylismy poranne wedrowki mnichow z misami w dloniach... A wszystko to z tarasu, gdzie bez zadnego zebrania najedlismy sie jak baki. Zreszta z naszego pensjonatu wyszedl kucharz i napelnil wszystkim michy ryzem. Mnisi glodni byli na 100% bo jesc moga tylko rano, a ostatni raz zapewne jedli wczoraj (oczywiscie rano...).
Droga w tym kierunku przeszla znacznie szybciej, przed wjechaniem w gory odwiedzilismy jeszcze pagode wykuta w skale (pozwolicie ze pozniej napisze Wam jej nazwe). Jak pisalem bylo szybciej, ale z niespodziankami, bo zlapalismy gume. Miu poradzil sobie sam (na szczescie mielismy zapas). Obiad zjedlismy jeszcze przed przeprawa - w Kalaw. Miu powiedzial, ze jestesmy w Birmie , a wpychamy w siebie tylko chinskie zarcie i tak dalej byc nie moze! Zawiozl wiec nas do knajpy birmanskiej i zarzadzil wszystko po birmansku. Nie bylo naprawde zle. Spodziewalem sie gorszego jedzenia, po tym jak wszyscy jak jeden maz na roznych forach i blogach nie zostawili suchej nitki na birmanskich kucharzach. Ale nie kazdemu smakowalo, a wlasciwie to smakowalo tylko mnie i jakas czesc calosci Jackowi... No coz, byly i frytki i to dla niektorych okazalo sie zbawieniem. Ale nie mogly byc takie zwykle - posypali je sezamem co przeciwnicy birmanskiego zarcia zaakceptowali:-) Mateusz przyznal sie, ze jak dotad jedynym akceptowalnym daniem byl makaron w spelunie w Yangon + piwo Myanmar. Renia byla laskawsza troche, a Jack powiedzial ze jak sie nie wie co jesc to najlepiej zamawiac sweet&sour chicken. Czyli wyszedlem na wszystkozernego i niewybrednego... Sluchajcie, ale pasta rybna z chili i liscmi zielonej herbaty - naprawde dobra jest!!!
Po przygodzie w gorach wszyscy pozasypiali podczas jazdy. Obudzil mnie huk. Znany jestem w tej podrozy, ze zasypiam nawet na serpentynach gorskich, a i budze sie tylko w naglych sytuacjach (jak pekniecie opony). Kocia muzyka w strasznym natezeniu, a my stoimy przed przejazdem kolejowym. Okazalo sie, ze miejscowy bogacz wysyla syna do klasztoru po raz pierwszy - na tydzien (w wersji ligth, bo innej tu raczej nie ma). Wynajeta specjalna sala, zespol z przestrasznie piszczaca wokalistka, a po drugiej stronie torow jakies poruszenie. Stamtad nadciagala wlasnie procesja. Na przedzie slon - (to byl wg Miu dowod na to ze ktos majetny byl w to wmieszany), potem cale rzedy przebierancow i umalowanych dosc teatralnie mlodziutkich Birmanek. Wyskoczylismy z samochodu i efekty tej sesji zdjeciowej juz wkrotce, kiedy bedziemy w obszarach normalnej predkosci netu.
Spimy w Nylon Hotel, niestety 5 pietro bez windy, 15$ za dwojke. Hotel czasy swietnosci ma juz dawno za soba - tu cos odpadnie, tam sie odkreci, ale ogolnie OK.
Mandalay jedzie chyba cale na agregatach. Ciemnosci straszliwe, a jednak Birmance do knajp wychodza (moze to dlatego ze w domy swiatla nie maja:-)