Na liście pasażerów wywieszonej na pociągu umieszczono nasze drugie imiona jako nazwiska. I tak Dorota jest Anną, Marek Henrykiem, Felek Felkiem (czyli Piotrem), a ja to Tadeusz.
Do Varanasi dojechaliśmy z 3 godzinnym spóźnieniem, czyli około 11-ej. Stłoczeni w tuk-tuku (nie wiem jak nas ten driver z bagażami tam wepchał) wyruszyliśmy w kierunku ghatów. Pamiętałem, że nie jest blisko, ale nie myślałem że tak daleko! Potem jeszcze przeciskanie się z plecakami przez wąskie uliczko-przejścia Waranasi, wszystko przy pełnej czujności żeby nie wdepnąć w krowie, lub psie kupy. Dotarliśmy spoceni jak myszy. Dorota wyglądała jakby już miała dość Indii. Jednak po wzięciu prysznica i wyjściu do restauracji na dachu wszystko się odmieniło. Być może to widok Gangesu wpływa na wszystkich uspokajająco, a może to że nie dochodzą tu żadne odgłosy z ulicy. Nie wiadomo, w każdym razie odpoczywaliśmy po podróży. Gopal, przewodnik który oprowadzał nas trzy lata temu nadal wpada do Hotelu Puja. Pamiętał mnie, wyściskaliśmy się i umówiliśmy się na rano, na pierwszą wizytę w ghacie Manikarnika. W restauracji pracuje nadal „Piotruś”, którego trzy lata temu Mateusz nauczył powiedzonka „Dobra dobra zupa z bobra, jeszcze lepsza zupa z wieprza”. Od tego czasu nauczył się wielu polskich słówek, sami nie wiecie jak wielu
Ula, gratuluję „życiówki” w Halowych Mistrzostwach Świata! Czytałem wywiad z Tobą na Onecie – skromnie i z klasą – brawo! Myślę że przy takich wzrostach formy w Rio będzie medal!