UWAGA! WRESZCIE INTERNET. Za piatym razem udalo sie jakos polaczyc. Niestety jakosc jest taka, ze wgranie tych wpisow trwalo ponad 2 godziny (docencie to:-)
Niestety zadne zdjecie nie przeszlo, choc bedziemy probowac. Jesli nie uda sie w Birmie to na 100% wrzucimy za tydzien 23-ego w Krabi. A foty sa naprawde niesamowite!
Ciagle sie ciesze, ze gdzies dolecielismy. Chyba slusznie, bo jakbysmy nie dolecieli to uciechy by raczej nie bylo... Jak zwykle na lotnisku jedyny klopot sprawilem ja, bo BARDZO WAZNY DOKUMENT Z AMBASADY BIRMY zapodzialem oczywiscie (Felek juz sie podsmiewa). Byl tam gdzie mial byc (czyli w moim malym plecaku), ale spanikowalem i musialem biec po bagaz duzy i tam szukac. Paszportu nie oddali i czekali... Na szczescie znalazlem i wszystko OK. W strefie niedostepnej dla miejscowych dorwal nas kolezka proponujac podwozke i byl to nasz super dobry ruch. Domyslalem sie od razu, ze zechce nas zgluszyc na podroz po calej Birmie i nie mylilem sie.
Jack przylatywal dopiero o 18.45 wiec wykorzystalismy kolezke i dalismy mu kartke z nazwiskiem i przydomkiem "Jacus" zeby nam kuzyn nie spanikowal.
Ale najpierw dojechalismy do hotelu. Nie w centrum tylko jakis kilometr przedtem - jak sie okazalo pozniej, to tez byl dobry ruch. Hotel Beauty Land (jest jeszcze drugi w centrum), ten jednak ma poza spokojem cos czego moga pozazdroscic najbardziej eleganckie hotele Yangon - widok z okien na Shewngdon Pagoda! Personel super sympatyczny, pokoje luksusowe (lodowka, TV) - 15$. Kiedy zobaczyli sprzet Mateusza (fotograficzny oczywiscie) zaprowadzili go na dach zeby zrobil stamtad zdjecia. Spojrzcie jaki efekt!!!
Walnelismy po trzy piwka Myanmar, obudzilismy Renie i pojechalismy "downtown". na ulicy zaczepila nas starsza pani znakomicie mowiaca po angielsku i zaprosila nas na kawe na chodniku, przy ulicznym stoisku. Zeznala, ze jej ojciec byl Anglikiem, matka Birmanka, opowiadala o rodzinie, pokazywala zdjecia i poczestowala mnie birmanska cygaretka - bylo naprawde milo. Potem dluuuugi spacer po Yangon i szybki obiad w dosc powaznie syfiastym miejscu... Jednak bardzo dobry - wegetarianski, smazony makaron - 2 porcje 1,5 $.
Potem powrot do hotelu z taxi driverem - przyglupem. Chcialem go udusic, podobnie jak Renia i Mateusz. Jakos dotarlismy, ale inna taksowka.
Potem mocno spozniony przyjechal Jack (chcielismy juz jechac na lotnisko). Przyjechal tez "Mr Mafia", czyli czlowiek od wymiany pieniedzy. Nie byl taki straszny (zreszta obejrzyjcie sobie na zdjeciu:-). Powitaniom z Jackiem nie bylo konca, choc jednak udalo sie zakonczyc i pojechac do Chinatown. Tam na ulicy zjedlismy niezla kolacje i obejrzelismy jak Kitance podniecaja sie ze Chinski Nowy Rok juz za pare dni (14 lutego). To byla pierwsza noc od paru dni, kiedy sie wyspalismy...