Bez zadnych wiekszych perturbacji, z pol godzinnym opoznieniem dolecielismy do Bangkoku. Temperatura po przylocie 27 stopni, teraz (11.00) juz 34...
Jack oczywiscie sie spoznil, ale jak pisalem samolot tez, wiec czekalismy tylko 15 minut. Kwatera jaka nam wynajal jest kolo Lumpini Park, czyli kawal drogi od Khao San gdzie sie spotkalismy. Siedzimy, jemy Pad Thai i pijemy piwo, bo do hotelu mozemy sie wbic dopiero o 13.00. Potem na zakupy jakies male, do Chinatown i na tajski boks. I to chyba tyle atrakcji na dzis, bo jutro o 7-ej rano wylot do Yangoon i trzeba sie wyspac. W samolocie ze spaniem bylo bardzo roznie, wiec troche jestesmy padnieci (najbardziej chyba Renia).
Ale moze rozszerzymy nasze dzisiejsze plany? Zycie pokaze....
Postaram sie jeszcze cos napisac wieczorkiem (czyli polska noca-roznica czasu +6 godzin w stosunku do czasu polskiego).
Pozdrawiamy spoceni jak myszy:-)
Ten wpis jest juz z Birmy, bo w Bangkoku zdrowie nie pozwolilo dokonczyc... Na tajskim boksie nie bylismy, bo byly juz tylko najdrozsze bilety. W Chinatown zjedlismy niezly obiad + zabe z grila na ulicy. Wieczorem bylismy na Patpongu, ulicy uciech, ale jedyna nasza uciecha bylo znacznie drozsze piwo:-) Przedtem przejazdzka Skytrainem (naziemna kolejka) i wizyta w dwoch centrach handlowych - Siem Center (Jack mowi ze takiego w US nie maja, a wiekszej pochwaly od niego nie uslyszycie) i MBK - przasne hale kupieckie na paru pietrach, ze wszystkimi podrobami swiata, ale takze sprzetami AGD i wyrobami ludowymi. Mydlo i powidlo, ale warto.
Po wspomnianym piwnym wieczorze o malo nie zaspalismy na samolot (tzn. Renia, Mateusz i ja), ale jak wynika z dalszych wpisow - udalo sie doleciec...